Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/194

Ta strona została skorygowana.
—   190   —

— Okropnie mówicie, — szepnął mi tymczasem kapitan, — nie zrozumiałem ani słówka. Co z nami będzie?
— Przypuszczam, że nic, owszem tamci zostaną ukarani.
— Skąd taka zmiana, czyżby przez tę krótką chwilę nabrali rozumu?
— Nie, tylko boją się opinii. Powiedziałem im, że piszę książki, które rozchodzą się po całym świecie; boją się więc, abym ich czasem nie opisał.
— To było bardzo politycznie, panie Charley. Jestem ciekawy, jak się to wszystko odbędzie.
Do sali weszli nasi przeciwnicy i miejscowym zwyczajem upadli na kolana. Twarz sędziego zmieniła się odrazu. Czoło pofałdowało mu się w głębokie zmarszczki, a małe oczki patrzyły niewypowiedzianie gniewnie.
— Co! — zawołał — ośmielacie się klęczeć przedemną? Na brzuchy się kładźcie i czołami bijcie o ziemię! Który z was jest właścicielem herbaciarni?
— Ja, najniższy twój sługa, — wybełkotał właściciel, nie podnosząc głowy od ziemi.
— Czy ci panowie rozpoczęli bójkę?
— Nie, oni zachowywali się zupełnie spokojnie.
— A jednak wyście ich bili! Gdyby poszli do swego konsula, musielibyście umrzeć,