Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/210

Ta strona została skorygowana.
—   206   —

niesiony również przez czterech ludzi, za którym szedł, stękając, zarządzający tym oryginalnym pochodem. Dalej z takiemi samemi ceremoniami i w takim samym porządku sunął palankin kapitana, z tą tylko różnicą, że na końcu zamiast zarządzającego szło ośmiu żołnierzy, zbrojnych w łuki i strzały. Cały ten pochód robił imponujące wrażenie, tem więcej, że za nim utworzył się tłum uliczników, którzy głośno dopominali się „tsien” i „kom-tsza”. Nasza aryegarda rozdawała obficie dosadne „tsieny” i głośne, a bolesne „kom-tsza”, lecz to zwiększało tylko wrzask niesfornego tłumu. Dopiero, kiedyśmy daleko zostawili za sobą miasto, ten głośny i krzykliwy ogon zaczął się potrochu rozpraszać.
Tragarze w Chinach stanowią zupełnie oddzielną klasę, — jest w nich coś nieludzkiego prawie. Zawsze biegnący, zziajani, oblani potem, zdają się jednak być niespożytymi. Dla nich nie istnieją dobre lub złe drogi, deszcze lub susze, chłody lub upały.
Odziani w krótkie pantalony, z których wysuwają się gołe nogi, obute, w sandały z ryżowej słomy, w równie krótkich i obszernych kaftanach, stoją gotowi nieść każdego, kto im zapłaci. A płacą im bajecznie tanio, bo zaledwie jakieś trzy kopiejki od mili.
Po raz pierwszy podróżowałem w palankinie i nie powiem, aby mi ten sposób loko-