Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/211

Ta strona została skorygowana.
—   207   —

mocyi trafiał do gustu. Zdawało mi się, że jestem zamknięty w obszernej i dusznej trumnie i wzdychałem mimowolnie do konia. Były to jednak próżne marzenia, gdyż w południowych Chinach konie są niezmierną rzadkością.
Dopiero około południa zatrzymaliśmy się na popas. Znaleźliśmy się w jakiejś wiosce, gdzie z trudnością zaledwie znaleźliśmy oberżę, w której spożyliśmy skromne śniadanie i wypoczęliśmy cokolwiek.
— Jak się panu podoba podróż w palankinie? — zapytał kapitan.
— Nie bardzo.
— A mnie wcale. Wolę stokroć łódkę.
— A ja konia.
— Do konia nie mam zbyt wielkiego zaufania. Co mi to za zwierzę, z którego się co dwadzieścia kroków spada. Ale powiedz mi pan, czy i tutaj, w prowincyi Pe-Kiang są również bandyci?
— Naturalnie. Wszak mówiłem panu, że główny ich naczelnik mieszka w Li-ting.
— Aha, więc znaczy się, że zobaczymy tego łotra. To dobrze.
— I dżiahur tam przybędzie. On tylko przez nas zatrzymał się dłużej w Kantonie.
— Jeszcze lepiej! Z tym potańczymy trochę. Na szczęście mamy nasze rewolwery schowane w tych nieskończenie szerokich rę-