Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/222

Ta strona została skorygowana.
—   218   —

Wszedł do swego pokoju, ja zaś cichutko zszedłem po schodach. Drzwi były zamknięte, otworzyłem więc okno, znajdujące się najbardziej w cieniu i wyskoczyłem do ogrodu. Tutaj zatrzymałem się na chwilę, aby się zoryentować, dokąd iść należy. Park był tak obszerny i tak zadrzewiony, że pułk żołnierzy możnaby w nim ukryć swobodnie, — jakże więc trudno będzie znaleźć jednego człowieka. Pomimo to nie traciłem nadziei i postanowiłem rozpocząć poszukiwania od tego miejsca, przez które dostał się do ogrodu. Bez szmeru więc, pełzając więcej, niż idąc i unikając starannie miejsc oświetlonych, posuwałem się naprzód, badając uważnie ścieżki i aleje, czy gdzie nie znajdę jakich śladów, któreby mnie naprowadziły na trop nocnego gościa. Po pewnym czasie starania moje zostały uwieńczone dobrym skutkiem, gdyż dostrzegłem wyraźne ślady męskiego obuwia, które prowadziły do muru okalającego ogród. Z tej strony stał w tym punkcie krzak bambusowy, który musiał posłużyć mongołowi do przedostania się na drugą stronę. Cofnąłem się w cień i zaszedłem z drugiej strony krzaku, gdzie rozpoczynał się gęsty bambusowy zagajnik. Tutaj wszyłem się w największą gęstwinę i położyłem na czatach.
Leżałem długo, lecz cierpliwość moja została nagrodzoną: usłyszałem kroki dwóch męż-