cześnie do zrozumienia, że nie pragnę ich towarzystwa. Nie było to zbyt grzecznie, ale musiałem tak zrobić, aby mi nie przeszkadzano. Wyczekawszy dogodnej chwili, kiedy na schodach nie było nikogo, wysunąłem się do ogrodu. Tutaj spotkałem jednego z robotników, którego zapytałem, gdzie leży miejscowość, zwana Lung-ken-siang. Pokiwał głową na znak, że nie wie; po oczach jednak poznałem, że kłamie, tem więcej, że, odwróciwszy się niespodzianie, dostrzegłem spojrzenie pełne nienawiści i groźby, jakie rzucił za mną.
Na końcu ogrodu znajdowała się furtka, prowadząca na pole, które rozciągało się u stóp gór. Wznosiły się one prawie stromo i zdawały się być niepodobnemi do przejścia, a jednak tam prawdopodobnie miał się rozstrzygnąć mój los; musiałem znaleźć ten „smoczy pawion”, który ukrywał jakieś okropne tajemnice. Zamyślony szedłem dalej, gdy nagle ujrzałem na drodze małego chłopca, prowadzącego na sznurku kozę.
— Powiedz mi, chłopcze, zwróciłem się do niego, gdzie leży tutaj „smoczy pawilon”.
— Nie wiem, panie, — odrzekł, rzucając się na ziemię.
— A może ty nie znasz tych gór?
— Owszem, panie. Cały prawie dzień spędzam tam z moją kozą.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/228
Ta strona została skorygowana.
— 224 —