Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/232

Ta strona została skorygowana.
—   228   —

dziwego, w Trójcy Świętej Jedynego. Nic nie poradzisz przeciwko Niemu i jeśli taką będzie wola Jego święta, włos mi z głowy nie spadnie!
Zawołałem raz, drugi i trzeci, ale odpowiedzi nie było. Widocznie nieszczęśliwa była tak wyczerpaną, że mówić już nie mogła. Należało ją ratować jaknajprędzej, w dzień jednak nic nie było można przedsięwziąć; — trzeba koniecznie poczekać do wieczora, kiedy cień nocy będzie nam mógł służyć za sprzymierzeńca. Tymczasem nie miałem nic do roboty, wróciłem więc na szczyt skały, schowałem drabinę na dawne miejsce i poszedłem do domu.
— Gdzieś pan tak długo bawił? — zapytał mnie kapitan. Czy nie na rzece przypadkiem?
— Może, — odrzekłem, nie chcąc się zdradzać przed czasem.
— W takim razie trzeba mnie było wziąć ze sobą. Pan wiesz, że tęsknię bez wody.
Kong-ni czekał już na nas.
— Czy mam ci przynieść wachlarz? — zapytał.
— Wszak pierwszy lepszy służący może to zrobić, — odrzekłem ździwiony.
— A więc chodźmy. Ojciec mój poszedł już dawno.
W obejściu się młodego chińczyka było coś, czego nie zauważyłem dawniej, jakiś chłód