— Ach, boisz się! — zaśmiał się szyderczo Sin-fan, — dobrze, idź więc za mną.
Wyszliśmy z pokoju na korytarz i na schody. Wszędzie było pusto, zdawało mi się więc, że nie potrzebuję się lękać żadnej napaści. Już miałem schodzić ze schodów, gdy nagle drzwi jakieś skrzypnęły poza mną i dwie silne ręce pochwyciły mnie i powaliły na ziemię. W tej chwili poczułem znowu ów straszny zapach i straciłem przytomność.
Kiedy odzyskałem zmysły, leżałem skrępowany, z zakneblowanemi ustami na ziemi, a obok mnie w takim samym stanie leżał kapitan. Wkoło panowały ciemności, nie wiedziałem więc, gdzie się znajdujemy. Leżeliśmy tak długo, bardzo długo, aż wreszcie skrzypnęły jakieś drzwi i do pokoju wszedł Kiang-lu, a za nim dżiahur z latarnią w ręku.
Naczelnik bandy pochylił się nade mną.
— Podsłuchałeś nas, — rzekł, — więc wiesz wszystko. Czy uczynisz to, czego od ciebie żądam?
Pokręciłem przecząco głową.
— Namyśl się dobrze. Inaczej będę zmuszony wrzucić was do Lung-ken-siang, gdzie zginiecie z głodu. Pamiętaj, że kto się tam raz dostanie, ten już przepadł na wieki.
Nowe przeczące skinienie było jedyną moją odpowiedzią.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/241
Ta strona została skorygowana.
— 237 —