Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/243

Ta strona została skorygowana.
—   239   —

— Kto tu? — odezwał się obok mnie słaby głos kobiecy.
— Ofiara twego męża Kin-tsu-fo, — odrzekłem. Mam tutaj umierać z głodu tak, jak ty. Czy chcesz uratować siebie, mnie i twoją córkę?
— Czyż potrafię? — jęknęła.
— Wszak rzuciłem ci dzisiaj nóż. Weź go i przetnij mi więzy!
Zrobiła to drżącemi rękami i zanim jeszcze spuszczono kapitana, byłem już wolny. Klęknąłem na wązkiej, wolnej przestrzeni i zacząłem badać miejscowość. Był to loch, ciągnący się w górę nakształt komina, o zupełnie prostopadłych ścianach, tak jednak szeroki i długi, że jeden człowiek nie mógł się po nim wspinać. Ta właśnie okoliczność dawała Kiang-lu pewność, że nikt się stamtąd wymknąć nie zdoła.
W tej chwili i kapitan znalazł się na dnie przepaści.
Nie tracąc ani chwili czasu, poprzecinałem mu więzy i szepnąłem:
— Dalej kapitanie, wdrapujemy się z powrotem.
— Tam do licha, pozwól mi pan odsapnąć. W jaki sposób masz pan zamiar wdrapać się przez ten komin?
— Widzi pan, na jednego jest on za szeroki, we dwóch jednak damy sobie radę.