Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/244

Ta strona została skorygowana.
—   240   —

Przyciśniemy się do siebie plecami, a potem równiutko rękami i nogami będziemy się wspinali!
— Pyszna myśl! Chwytam oddech i jazda, panie Charley, zanim się tam opamiętają!
— Chcecie się wydostać stąd? Czy nie zapomnicie o mnie?
— Nie, bądź spokojna. Wydostaniemy cię za chwilę.
— Teraz cichutko, — szepnąłem, kiedyśmy byli na jakieś trzy stopy od górnego wylotu przepaści.
Bez szmeru prawie uchwyciliśmy się ostrych brzegów i stanęliśmy na dachu pawilonu. Kiang-lu stał przed nami, obrócony plecami w naszą stronę, przyglądający się leżącej po drugiej stronie przepaści.
— Zepchnijmy go, — szepnął kapitan.
— Nie. Byłoby to podstępne morderstwo. Tu leży lina, zwiążmy go, a potem zaskarżymy do sądu. Musimy wprzód jednak wyciągnąć jego żonę.
— Jakto, więc tam w przepaści, to była jego żona?
— Niestety.
— A więc ten łotr zasługuje na straszną karę, — rzekł kapitan, tupnąwszy mimowolnie nogą.
Na ten szelest mongoł odwrócił się ku