Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/245

Ta strona została skorygowana.
—   241   —

nam i wyraz nagłego przerażenia odbił się na jego twarzy.
— Czy nie mówiłem ci, że przyjdziemy cię ukarać, — rzekłem poważnie.
— Jakeście się tutaj dostali? Czyście duchy, czy ludzie?
— Ludzie tylko, lecz lepsi i rozumniejsi od ciebie. Jesteś więźniem!
Zamiast odpowiedzi wydał przeraźliwy świst, na który z dołu odpowiedziano mu okrzykiem.
— Więźniem? — zawołał szyderczo. — To wy jesteście moimi więźniami! Czy nie słyszycie, że wracają?
— Zanim przyjdą, będziesz już moim, — rzekłem.
Z temi słowy posunąłem się ku niemu, lecz on rzucił się na mnie całem ciałem i natknął się na moje wystawione naprzód pięści, które go odrzuciły w tył; jednocześnie kapitan uderzył go w głowę tak silnie, że zachwiał się i straciwszy równowagę, runął w przepaść.
Słuchaliśmy bez tchu prawie, lecz tylko głuchy odgłos spadającego ciała doleciał do naszych uszu. Straszny dowódca bandytów przedstawiał już tylko bezkształtną masę na dnie tej samej przepaści, która była widownią tylu jego zbrodni.
— Charley!
— Kapitanie!