Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/247

Ta strona została skorygowana.
—   243   —

— Niema go tutaj, niema i w domu. Pojechał daleko i nie ujrzysz go już nigdy.
Biedaczka nie mogła znieść tylu wzruszeń i wpadła w omdlenie. Zostawiłem ją tymczasem w spokoju i zająłem się czekającymi na dole bandytami.
— Kiang! — doleciał mnie głos dżiahura.
— Lu! — odrzekłem.
— Czego chcesz, panie?
Widocznem było, że wziął mnie za mongoła. Skorzystałem z tego i naśladując, o ile możności, głos Sin-fana, — odrzekłem:
— Ja? Nic od was nie chcę. Kto to tam krzyknął w górach?
— To nie ty, panie?
— Nie! Musiał być to jednak ktoś z naszych. Zobaczcie, co to takiego!
— Napewno żadne niebezpieczeństwo, gdyż krzyknąłby po raz drugi.
— Zapewne. Czy pamiętasz mój rozkaz?
— Pamiętam, panie.
Odszedł wraz z innymi, a ja zwróciłem się do zemdlonej i wziąłem ją na ręce i ostrożnie zacząłem schodzić po drabinie, którą kapitan zawiesił na hakach. W ten sposób dostaliśmy się na gzems, a stamtąd do stóp skały. Tutaj schowałem drabinę pod stos kamieni i poszliśmy dalej.
— Dokąd mnie niesiecie? — zapytała kobieta, która właśnie odzyskała przytomność.