— Do twego domu, do biednej Kiung, która bardzo płakała i tęskniła za tobą.
— Czy znasz moją córkę?
— Znam.
— I zaprowadzisz mnie do niej? O, Bóg ci to wynagrodzi!
— Czy możesz iść? — zapytałem po chwili.
— Nie, jestem zbyt słaba, — odrzekła cicho.
— W takim razie poniesiemy cię.
Na szczęście niedaleko stały jeszcze owe dwa palankiny, w których nas przyniesiono. Złożyliśmy biedaczkę w jednym z nich, kapitan ujął za drążki z przodu, ja z tylu i poszliśmy szybkim krokiem. Kiedyśmy mijali miasto, na drodze stanął przed nami jakiś człowiek.
— Kto idzie? — zapytał i nagle głos zamarł mu w gardle, a twarz wyraziła przestrach; szybkim ruchem rzucił się w nadbrzeżne krzaki. Był to Phy-ming-tsu.
— Możebyśmy się puścili za nim? — zapytał kapitan.
— Nie, kapitanie, nie mamy na to czasu.
Przyspieszyliśmy jeszcze kroku i w parę chwil później kołataliśmy do domu Sin-fana. Otworzyła nam sama Kiung, w której ramiona złożyliśmy osłabioną ze wzruszenia matkę.
— Gdzieście ją znaleźli? — pytała, promieniejąca szczęściem dziewczyna.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/248
Ta strona została skorygowana.
— 244 —