Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/250

Ta strona została skorygowana.
—   246   —

wadzony przez Phy-ming tsu. Rozmawiającym był dżiahur.
— Kapitanie, musimy uciekać; wali na nas cała banda opryszków, której się nie oprzemy! Prędzej, kapitanie, póki czas.
— Jakże mamy uciekać? Ja nie wyskoczę przez okno!
— Spuszczę pana po prześcieradle, tylko prędzej!
Zatrzasnąłem drzwi, zgasiłem lampę, porwałem jakieś długie płótno, spuściłem kapitana, poczem wyskoczyłem sam.
— Dokąd teraz? — zapytał dzielny marynarz.
— Na podwórze, tam jeszcze niema nikogo. Wsiądziemy na konie i uciekniemy.
— Tylko mnie daj pan tego mniejszego, na którym jeździłem dzisiaj, — zastrzegał kapitan.
Jednem szarpnięciem otworzyłem drzwi stajni i wyprowadziłem wierzchowca kapitana. Mój mori-mori poznał mój głos, ale z powodu ciemności nie chciał wyjść ze stajni. Nareszcie zmusiłem go do posłuszeństwa, lecz w tej samej chwili brama, prowadząca na podwórze została wyważona i nasi prześladowcy z dżiahurem na czele rzucili się ku nam.
W tej chwili błysnęło coś w ręku kapitana i dżiahur zwalił się na ziemię. Tłum cofnął