Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/27

Ta strona została skorygowana.
—   23   —

ceniem. Rozległy się uderzenia siekier. Fale zalewały pokład i pracujących gorączkowo marynarzy.
— Prędzej, dzieci, prędzej, bo zginiemy! — wołał kapitan Turner.
Szybkość uderzeń podwoiła się i po chwili statek wyprostował się zwycięsko.
Jednocześnie, jakby na skinienie różdżki czarnoksięskiej, bałwany opadły i tylko drobniejsze fale z szumem i szelestem biły o boki statku.
— Hej, chłopcy, jak tam na tyle! — krzyknął Turner.
— Dobrze, kapitanie!
— Tem lepiej! Rozwijajcie żagle! Będziemy ich teraz potrzebowali, bo tajfun już przeszedł.
Kapitan zbliżył się do mnie.
— A cóż, panie Charley, żyjesz pan jeszcze?
— Troszkę!
— A więc niezupełnie? Bardzo wierzę. Musiałeś się pan porządnie nałykać słonej wody. Czy odwiązać pana?
— Tak, proszę! Czy burza przeszła już rzeczywiście?
— Naturalnie. Ten przeklęty tajfun równie szybko przechodzi, jak przychodzi. Ale tym razem dał nam porządne kopnięcie. Morze uspokoi się dopiero za kilka godzin. Utrą-