Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/44

Ta strona została skorygowana.
—   40   —

ny łagodnie spadał w dolinę. Za pomocą mego bambusa, który służył mi do utrzymywania równowagi na stromych pochyłościach, przedarłem się pomiędzy skalami aż do wąwozu, stanowiącego wyjście z doliny i znajdującego się wprost tego miejsca, którędy zbiegł niecierpliwy kapitan. Tutaj ukryłem się za wystającym odłamem skalnym i przygotowawszy mój ulubiony kilkunastostrzałowy sztucer, który Wziąłem zamiast dubeltówki, stanąłem na czatach.
Nie czekałem zbyt długo, gdyż w jakieś dwie minuty po przybyciu usłyszałem galopujące moją stronę stado. Niedaleko ode mnie dolina skręcała pod kątem, to też zwierzęta, nie domyślając się z tej strony niebezpieczeństwa, biegły wprost na mnie. Nie tracąc ani chwili, dałem sześć strzałów jeden po drugim i sześć kóz padło nieżywych, reszta zaś przebiegła w pełnym galopie i skryła się w głębi wąwozu. Chciałem wyjść właśnie z kryjówki gdy nagle usłyszałem tentent, sapanie i gwizdanie, jakby dziesięciu lokomotyw, które zatrzymało się przy zabitych kozach, a jednocześnie zdumiony jakiś głos zawołał:
— Do miliona rekinów, co to jest? Kto pozabijał te kozy?
Wystąpiłem z ukrycia i, śmiejąc się serdecznie, odrzekłem: