nale — odrzekł, patrząc to na broń swoją, to na leżące kozy. — Powiedz mi pan, panie Charley, czy te zwierzęta rzeczywiście znają się cokolwiek na wietrze?
— Ależ naturalnie. Mają one węch tak delikatny, że z pewnością wprzód poczuły pana, zanim zobaczyły lub dosłyszały, chociaż jesteś pan przecie dość pokaźnej budowy, a pańskie gardło sapie tak, że je o osiem kroków słychać.
— A cóż to, mam się dla jednej głupiej kozy zadusić. To mi się wcale nie uśmiecha. Komu się moje gardło nie podoba, niech... niech...
Był tak zagniewany, że nie mógł dobrać wyrazów dostatecznie malujących jego oburzenia. Śmiałem się serdecznie, widząc jednak, że go to do większego gniewu tylko pobudza, powstrzymałem wybuch wesołości i wyciągnąłem ku niemu rękę.
— Nie gniewaj się, kapitanie, przecież to żart tylko. Mamy tutaj sześć pięknych okazów, przypuszczam więc, że nam to na dzisiaj wystarczy.
— Tak? Tak pan myślisz? A co powiedzą na statku? — rzekł, spojrzawszy ponuro. — Powiedzą, że to wszystko zabił pan Charley, a kapitan jest stary niedołęga. Niech mnie rekin połknie, jeżeli ruszę się stąd, nie zabiwszy sześciu kóz, tak, najmniej sześciu. Po-
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/46
Ta strona została skorygowana.
— 42 —