Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
—   44   —

jak żyję, nie widziałem jeszcze, żeby kapitan marynarki musiał umieć drapać się po skalach, jak dzika koza. Ale załoga, dalej na pokład i w drogę!
Przy pomocy bambusa wspinanie poszło teraz o wiele łatwiej i szybciej. Wkrótce dosięgliśmy wierzchołka i po drugiej stronie góry ujrzeliśmy w dolinie olbrzymie stado, skubiące spokojnie trawę. Kapitan chciał, jak poprzednio, uderzyć na nie wprost, lecz zatrzymałem go, tłómacząc niepraktyczność takiego sposobu walki.
— Poczekaj, kapitanie; w ten sposób znowu pan wszystkie wystraszysz. Zejdź pan tędy, na prawo, spadek jest bardzo łagody i stań pod tem drzewem. Ja pójdę na lewo, uderzę na kozy i popędzę je wprost na pana. Możesz wtedy strzelać, ile dusza zapragnie.
— Dobrze, to mi się podoba. Pamiętaj pan, że w przeciągu pięciu minut muszę mieć sześć sztuk koniecznie.
— Chcesz pan dwiema kulami położyć sześć sztuk?
— Muszę! Moja lankastrówka bije znakomicie, każda więc kula musi przedziurawić trzy kozy.
— No, to będzie trochę trudno. Weź pan mój sztucer. Jest nabity i masz pan dwadzieścia pięć strzałów odrazu do rozporządzenia.