Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/49

Ta strona została skorygowana.
—   45   —

— A no, to czysty zysk. Daj mi pan to wspaniale narzędzie i naucz, jak się z niem obchodzić należy.
Objaśniłem mu budowę sztucera, poczem zabrawszy jego lichą strzelbę, puściłem się w swoją drogę.
Znalazłem się na miejscu znacznie wcześniej, niż kapitan, którego szeroka postać długo jeszcze błądziła pomiędzy górami, zanim stanęła na umówionem miejscu.
Ujrzawszy go pod drzewem z bronią przygotowaną do strzału, puściłem się wprost na niedomyślające się niczego zwierzęta i strzeliłem raz po raz. Pierwszy strzał powalił jedną kozę, drugi postrzelił drugą, lecz nie zrobił jej widocznie zbyt wielkiej krzywdy, bo zerwała się natychmiast i z szybkością wdrapała się na te same skały, z których myśmy przed chwilą zeszli.
Pozostałe zwierzęta porwały się również i rzuciły się wprost w stronę mego dzielnego przyjaciela, który wyczekiwał niecierpliwie; dopuścił je na odległość czterdziestu kroków, podniósł broń, lecz ku mojemu wielkiemu zdumieniu nie strzelał. Biegnąc za kozami, dawałem mu znaki, lecz on kręcił się tylko niespokojnie, tupał niecierpliwie nogami i wykrzywiał pociesznie, to podnosząc broń, to opuszczając ją gniewnie, a na strzał zdobyć się nie mógł. Kozy tymczasem minęły go spokojnie. Wtedy