tami, wypowiadanymi z całą powagą i przekonaniem, nie chcąc jednak drażnić jeszcze bardziej poczciwego kapitana, odrzekłem tylko:
— No, dobrze, ale dlaczego pan nie strzelałeś teraz z tyłu?
— Bo nie mogłem sobie dać rady z tem dyabelskiem narzędziem. Ciągnę, naciskam, posuwam, — nic i nic! Masz pan swój idyotyczny sztucer. Na drugi raz wezmę swoją starą dubeltówkę i nie dam się skusić na żadną zmianę. Ale skąd ja teraz wezmę moje sześć kóz?
— Które miały paść od dwóch kół — dodałem ze śmiechem.
— Nie irytuj mnie pan! Proszę o moją dubeltówkę! Pewnie panu lepiej usłużyła, niż mnie pański sztucer?
— Cokolwiek. Jedno zwierzę zabiłem,, drugie zaś krwawi mocno.
— Cóż to dziwnego — odrzekł mrukliwie. — Takie biedne, delikatne stworzonko, gdyby mu pan choćby tylko zadrasnął skórę, to musi krwawić, wdrapując się na te obrzydliwe górzyska.
Nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem głośnym śmiechem, wprowadziło to jednak kapitana w taką pasyę, że formalnie wyrwał mi swoją strzelbę z ręki i zawołał w uniesieniu:
— Jesteś pan barbarzyńcą! Jesteś człowiekiem złym i nieczułym! Nie chcę mieć nic
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/51
Ta strona została skorygowana.
— 47 —