Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/53

Ta strona została skorygowana.
—   49   —

strzegłem jakąś postać ludzką, która, ujrzawszy mnie na urwisku, zaczęła dawać rozpaczliwe znaki. Odległość pomiędzy nami była tak wielką, że choć głos słyszałem, słów jednak rozróżnić nie mogłem, ze stroju tylko poznałem, że musiał to być prawdopodobnie Chińczyk. W jaki sposób człowiek ten znalazł się tutaj? Że niedobrowolnie — to pewna, ale kto go tutaj przyniósł i dlaczego zostawił? Rozmyślałem jeszcze nad tem, gdy za sobą posłyszałem sapanie i głos kapitana Turnera:
— Nareszcie jestem! Ale wolę wejść na dziesięć masztów, niż raz zejść z tej wysokości!
Poczciwiec zapomniał, że jednak będzie musiał to zrobić.
— Może chcesz pan zejść z tej strony? — zapytałem z uśmiechem, wskazując mu przepaść.
— Bardzo dziękuję! Przypuszczam, iż zbiegłbym tak prędko, że z całej postaci kapitana pozostałyby tylko bezkształtne resztki.
— A jednak musisz pan zejść!
— Ja muszę? Dlaczego, panie Charley? Przyszedłem tutaj z zupełnie inną myślą, a pan mnie znowu zaczynasz drażnić.
— Więc nie będę, ale co zrobimy z tym człowiekiem, jak go uratujemy?
— Z jakim człowiekiem? Gdzie?
— Zrób pan tak, jak ja. Połóż się, abyś