Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/55

Ta strona została skorygowana.
—   51   —

Zbliżyliśmy się do faji, wkoło której silnie obwiązałem lasso, potem zrzuciłem surdut i czapkę i ostrożnie spuściłem się na znajdujący się o piętnaście stóp pode mną odłam skalny.
— Puść pan lasso, kapitanie!
— Dobrze! Ale ostrożnie, panie Charley; jeżeli pan spadniesz, to nic cię już nie uratuje!
Obwiązałem się lassem i zacząłem schodzić niżej. Droga była trudna i niebezpieczna, dla zręcznego jednak górala okazała się zupełnie możliwą do przebycia; dopiero na jakieś dwadzieścia stóp nad dnem przepaści skała stawała się znowu tak gładką i stromą, że o dalszem zejściu mowy być nie mogło. Doszedłszy do tego miejsca, stanąłem, namyślając się, co robić.
Chińczyk, który z naprężoną uwagą śledził moje ruchy, wydał okrzyk rozpaczy. Obróciłem się w jego stronę i pochyliwszy się nieco, krzyknąłem w narzeczu Kuang-hoa, które każdy wykształcony Chińczyk rozumieć powinien:
— Kto jesteś i jak się nazywasz?
— Kong-ni.
— Skąd się tutaj wziąłeś?
— Z Państwa Niebieskiego, z zachodu, licząc od morza.
— Dobrze. Z jakiego miasta i prowincyi?