Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/59

Ta strona została skorygowana.
—   55   —

wiązał jeden koniec do pnia drzewa, drugim zaś obwiązałem Chińczyka w pasie.
— Stój dotąd dopóki ja się nie wdrapię — rzekłem — a potem wciągniemy ciebie. No, kapitanie, idę! Czy rzemień siedzi dobrze?
— Jeśli się nie obawiasz pęknięcia, to drap się pan, ja trzymam mocno! Pochwyciłem rzemień obiema rękami i jak małpa począłem się drapać ku górze. Po chwili stanąłem na szczycie. Kapitan uradowany wyciągnął ku mnie obie ręce.
— Witam pana, panie Charley! dokonałeś pan sztuki nielada. To nie żarty drapać się po takiej dyabelskiej drodze z Chińczykiem na karku. Kto jest ten młodzieniec, jak się nazywa, skąd pochodzi, czego chce tutaj i co panu powiedział?
— Gwałtu, kapitanie, ależ to cały ładunek pytań! Bądź pan trochę cierpliwym, odpowiem na wszystko, ale dopiero, jak i on już będzie tutaj. Nie kaźmy mu zbyt długo czekać, bo biedak ma złamaną rękę i cierpi bardzo.
— Złamaną rękę? Ach, biedaczysko! Dawaj go tu prędzej, zaraz go wykurujemy! We dwóch dawaliśmy sobie radę łatwiej i bez szwanku wydobyliśmy Chińczyka z przepaści. Pomimo to, z chwilą zniknięcia niebezpieczeństwa siła woli, która podtrzymywała go dotychczas, opuściła go widocznie, bo upadł zemdlony u naszych stóp.