— Źle z nim jakoś — zauważył kapitan. — Jeszcze nam umrze na rękach!
— Nic mu nie będzie — odrzekłem uspokajająco. — Po rozbiciu statku bałwany uniosły go i rzuciły do tej przeklętej pułapki, przyczem, naturalnie, nie obeszło się bez uderzenia; ma złamaną rękę, od wczoraj, a może dłużej, nie jadł i nie pił, więc osłabł zupełnie i po ostatnich wzruszeniach zemdlał, — to bardzo naturalne. Ale musimy skorzystać z tego zemdlenia i zanieść go w dolinę, gdzie trzeba będzie postarać się o wodę dla niego. Pan pewnie zostaniesz tutaj?
— Ja? Dlaczego?
— Ten szczyt widać daleko z morza, więc prawdopodobnie zechcesz się pan umieścić tutaj, jako nowego rodzaju latarnia morska.
— Któż panu podobnych bredni nagadał?
— Pan sam, kapitanie. Wszak powiedziałeś, że wolisz się na tysiąc masztów wdrapać, niż raz zejść z tej wysokości.
— Ach, to już taki mój sposób mówienia, panie Charley! Jakby pana jakaś rakieta uderzyła w głowę, to i pan nie myślałby o tem, co mówi. Zamiast mi to wypominać, powiedz lepiej, jak my go zniesiemy w dolinę, bo ja nie na wiele się panu przydam. Dość mam roboty ze sobą, żeby się, jak bomba, nie stoczyć W jaką dziurę.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
— 56 —