się na pokładzie obok kapitana, który skinieniem przyzywał jednę z łódek, kręcących się w koło statku.
— Chodź tutang! — zawołał kapitan.
Skinienie ręki i spuszczona drabina tak wyraźnie wskazywały, co czynić należy, że przewoźnik przywiązał łódkę do liny i w jednej chwili wdrapał się do nas.
— Chcemyng jechać dong Kantong.
— Kanton? Kuang-tszeu-tu? — powtórzył przewoźnik. — Tsze!
— Tsze! Okropna chińszczyzna! Co on mówi?
— Czyś pan zapomniał, że „tsze“ znaczy „tak“?
— Ach, prawda! Zapomniałem! Ale i tak mówię doskonale, gdyż przewoźnik zrozumiał mnie co do słowa i zupełnie logicznie odpowiedział „tak“. Czy nająć go, panie Charley?
— Owszem, nic nie mam przeciwko temu.
Umów się pan z nim.
Kapitan kiwnął głową i zwrócił się do przewoźnika.
— Jedziemyng z tym panemg. Ileng chceszeng za dzieng?
Przewoźnik kiwnął głową, lecz nic nie odrzekl. Kapitan przysunął się jeszcze bliżej i powtórzył pytanie. Przewoźnik milczał.
— Panie Charley, ten człowiek zdaje się
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/91
Ta strona została skorygowana.
— 87 —