Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/95

Ta strona została skorygowana.
—   91   —

rozumiejąc zgoła, czem się mógł narazić temu gwałtownemu panu.
Kapitan tymczasem wybiegł wzburzony na ulicę i tutaj zaczekał na mnie.
— Czy widziałeś pan coś podobnego, panie Charley!?
— Co takiego?
— Żeby się ktoś uczył po chińsku i nawet w Chinach nie mógł używać tego języka?
— Nie, rzeczywiście, nic podobnego nie widziałem, — odrzekłem z uśmiechem.
— Widzisz pan. Pocóż ja mam jeździć po świecie, po co mam poznawać świat i ludzi, skoro ani sam się niczego nie nauczę, ani mogę pokazać, że tam, za morzami, żyją dzielni ludzie, którzy coś umieją! I ten łotr ośmiela się do mnie mówić po angielsku! Zdaje mi się, że nie mamy co tutaj robić, w tem idyotycznem Hong-Kong; zapuśćmy się lepiej w głąb kraju, gdzie przynajmniej będziemy mogli spożytkować to, czegośmy się nauczyli.
W godzinę później siedzieliśmy znowu w naszej łodzi i płynęliśmy pod prąd. Brzegi były tutaj bardzo wysokie i niezmiernie malownicze, powoli jednak obniżały się coraz bardziej, tworząc nizką równinę. Rzeczki i kanały przecinały się tutaj w rozmaitych kierunkach, a nad temi rzeczkami leżały wsie i miasteczka, pierwsze najczęściej z trzciny bambusowej, drugie budowane po większej części z kamienia. Kiedy rzeczki wylewały,