Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan nie myśli nic złego o mnie. Będę pana wspominał i to mnie ustrzeże przed błędami. Być może, znajdę pracę u którego z wychodźców. Niestety, ci ludzie są zbyt ubodzy, aby mogli nająć robotnika.
— O nie. Byli dosyć przezorni i mają jeszcze tyle oszczędności, że będą mogli nabyć po działce ziemi. Przyjmą pana, możesz im się przydać, ponieważ jesteś Yankee, znasz kraj i stosunki tutejsze. Ale pamiętaj, nie waż się nakłonić ich do gry, bo, gdy odwiedzę was i usłyszę co złego o tobie, poczujesz siłę moich pięści.
— Nie troskaj się o to, sir. Gra przejmuje mię wstrętem, inaczej przecież nie zagrzebałbym się w pustyni między Indjanami. Łatwo zyskać przy grze, lecz jeszcze łatwiej stracić. Ale gdy pracą się żyje, miły jest każdy zarobiony dolar, obraca się nim dziesięciokrotnie i nie wypuszcza z ręki.
— Bardzo piękne poglądy. Jeżeli szczerze będziesz ich się trzymać, łatwo dorobisz się majątku.
— Przysięgam. Kiedy zdobędę setkę dolarów, będę pracował z podwojoną, z potrojoną gorliwością. Kiedy zaś w szybkim czasie dojdę do dwu — trzystu dolarów, będę mógł wydzierżawić małą farmę.
— Hm, mam akurat trzysta dolarów, których obecnie nie potrzebuję i których nie chciałbym ze sobą wlec. Czy nie mógłby mnie master uwolnić od nich? Chętnie panu pożyczę.
— Mnie, Playerowi, pożyczyć trzysta dolarów? Ryzykant z pana!
— O nie, nie wątpię, że pan stał się solidnym człowiekiem. Zwróci mi pan, kiedy będziesz mógł i kiedy

99