czyć się z pańską władzą, a to według słów pana własnych.
— Według słów moich własnych? Jakim cudem?
— Kiedy prosiłem pana o opiekę nad emigrantami, odparł sennor, że ponieważ sę Poznańczykami, nie podlegają pańskiej opiece prawnej i nie obchodzą pana zupełnie. Musiałem sam się nimi zaopiekować. Teraz, kiedy wyciągnąłem ich z kabały, którą na skutek pańskiej obojętności zostali omotani, zjawia się pan i twierdzi, że powinniśmy ulegać jego urzędowej władzy. Żałuję bardzo, że zwrócił się sennor pod fałszywym adresem. Nie jestem człowiekiem, którym można się dowoli wysługiwać.
— Co mnie obchodzą pańscy emigranci! Czy tylko oni tu biwakują? Są tu również inni, i zdarzyły się w obrębie mojej władzy wypadki, które muszę skierować na drogę sądową. Mówię o napadzie na hacjendę, o morderstwie tutaj popełnionem, o wielu jeszcze innych sprawkach, których nie mogę puścić płazem. Gdzie jest Melton?
— W namiocie wodza Yuma, który, zdaje się, zamierza go ukarać.
— Tylko ja mogę karać!
— Niech pan to omówi z Przebiegłym Wężem. Czemu się sennor do mnie zwraca?
— Ponieważ pan jemu wydał Meltona. Powinieneś był nam go wydać.
— Milcz pan! — przerwałem gniewnie. — Nie mam wobec sennora żadnych obowiązków. Ośmiesza się pan tylko. — Ani słowa więcej!
Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
102