Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

nocno-zachodniej stronie małe, rzadkie chmurki, czy fale, które powoli wznosiły się rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, słaby dym z indjańskiego ogniska, nieconego na skąpym podkładzie drzewa. Mogłem jeszcze chodzić normalnie przez parę chwil, poczem zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.
Wkrótce zobaczyłem pięć, czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odleglość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła.
Każdy Indjanin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię, lub obraz, odnoszący się do wybitnego zdarzenia z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi, na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym — niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indjanie, lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewne namiot wodza.
Wiedziałem już, gdzie obozują Yuma. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem odrazu: była to Judyta, piękna Żydówka. Jednym z mężczyzn był Melton, drugi Indjaninem, niewątpliwie mieszkańcem namiotu. Rozmawiali przez chwilę, poczem Indjanin wrócił do siebie, Melton zaś z Żydówką poszedł dalej. Wspierała się na jego ramieniu — o, gdyby Herkules widział tę poufałość!
Byłem zadowolony, że już na początku zobaczyłem Meltona — okoliczność ta groziła mi jednak poważnem niebezpieczeństwem. Oboje podeszli na tak bliską

9