Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzeniem. Ponieważ nas ani przewiercił, ani skłonił do rozpoczęcia, więc nagle wybuchnął ochryple:
— Moje uszy są otwarte, a więc mówcie!
Nie odpowiedzieliśmy, ani ja, ani Winnetou. Po chwili Vete-ya odezwał się z pogróżką:
— Jeśli nie będziecie mówić, każę was wystrzelać! Wówczas Winnetou wskazał mu na nasz teren, do którego Yuma siedział tyłem. Odwrócił się i zobaczył Mimbrenjów, leżących rzędem z wycelowanemi w niego strzelbami.
— Uff, uff! Cóż to takiego? — krzyknął. — Chcecie mnie zabić?
— Nie — odpowiedział Winnetou. — Lecz strzelby będą wpogotowiu dopóki nie wrócimy; więcej nie mam ci nic do powiedzenia.
Nie jest rzeczą miłą mieć za sobą przeszło czterdzieści luf, wycelowanych w plecy. Znać też było po Vete-ya, że siedzi jak na szpilkach. Aby skrócić trwanie tej niewygodnej sytuacji, zdecydował się rozpocząć pierwszy:
— Winnetou i Old Shatterhand są w mojem ręku. Dzień dzisiejszy będzie ich ostatnim.
— A Vete-ya wpadł w nasze sidła. Jeszcze w ciągu tej godziny wyniesie się na tamten świat. Skoro ten dzień ma być naszym ostatnim, to wyślemy ciebie na wyprzodki.
— Przeliczcie swoich ludzi, a naszych! Po czyjej stronie przewaga?
— Winnetou i Old Shatterhand nigdy nie liczą wrogów. Wszystko im jedno, jeden, czy dziesięciu. Niech Vete-ya liczy.

118