Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani myślę — odpowiedział, sięgając po pistolet.
— Niech tylko jeden strzał padnie, a wszyscy jesteście zgubieni!
— Zobaczymy! Mamy niemniej od was wojowników.
— Mylisz się. Chodź ze mną, a zobaczysz.
Uchwyciłem go za rękę i wyprowadziłem na otwartą przestrzeń. Przy świetle dziennem widać było dokładnie okrążający nas pierścień Mimbrenjów.
— Co to za ludzie? — zapytał, struchlały z przerażenia.
— To Nalgu Mokaszi i setki jego wojowników. Jesteście okrążeni. Widzisz więc, że walka musi się skończyć waszą klęską. Weź na rozum. Słyszysz, jak twoi ludzie ryczą. Za chwilę może już być za późno.
Chwycił się za czoło, jakgdyby chcąc przytrzymać myśli, i zapytał:
— Ofiarujesz nam przebaczenie, czy męczeński pal?
— Przebaczenie.
— Ufam tobie. Śpieszmy się, prędzej!
Przybyliśmy akurat na czas właściwy, Yuma bowiem szykowali się do natarcia i czekali tylko na wodza. Podbiegł do nich wyjaśnić sytuację, ja natomiast odesłałem Silnego Bawołu do jego oddziału, aby przygotować ich na wszelki wypadek do walki.
Vete-ya musiał użyć całej swojej wymowy, aby powstrzymać zapędy wojowników. Ulegli, nietyle zresztą jego krasomówstwu, ile raczej wymownemu widokowi Mimbrenjów, którzy ich okrążali żywym murem.
Nalgu Mokaszi podszedł do mnie i zapytał, wskazując na Yuma:
— Jak sądzisz, czy będą się bronić?

136