— Nie. Rozmawiałem z ich wodzem.
— Więc się poddadzą?
— Myślę.
— A zatem zginą na palu.
— Nie przypuszczam. Jeżeli ofiarujesz im pal — nie poddadzą się, lecz będą walczyć aż do ostatniego tchnienia.
— No, to i cóż z tego?
— To będzie nas kosztowało wiele, wiele krwi.
— Nie mów wciąż o krwi. Powystrzelamy ich wszystkich.
— Ale zginie przytem wielu twoich wojowników.
— Wątpię. Walka potrwa niedługo. Oni stanowią znikomą garstkę wobec naszej gromady: ja z Mimbrenjami, Winnetou, ty i twoi biali, Przebiegły Wąż wraz z Yuma, którzy są za wami.
— Są za nami, lecz będą przeciwko tobie.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że przyrzekłem Vete-ya i jego ludziom przebaczenie.
— Przebaczenie? Jakiem prawem przyrzekłeś? Czy byli w twoim ręku, czy w moim?
— Z początku w moim. A może chcesz ich poprowadzić do męczeńskiego pala, aby po drodze pozwolić im umknąć? Otwórz oczy, rozejrzyj się w sytuacji. Ja i Winnetou nie będziemy maczać ręki w upragnionym przez ciebie pogromie. Nie sądzisz chyba, aby Przebiegły Wąż i jego Yuma przyglądali się obojętnie tępieniu ich braci w imię twego okrucieństwa. Pokój natomiast byłby błogosławieństwem, zarówno dla nas, jak i dla nich. W dodatku dostanie ci się wielki łup.
Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.
137