Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łup? A więc nie przyrzekłeś, że mienie ich nie poniesie żadnego uszczerbku? To mnie bardzo dziwi!
— Ofiarowałem im przebaczenie, a zatem tylko życie. Co się tyczy łupu, to radzę ci go nawet zażądać. Odbierz im broń i konie, to ich osłabi na czas dłuższy. Nie trzeba przepuścić bezkarnie ostatnich zbrodni Vete-ya.
— Zgadzam się. Pomów jeszcze w tej sprawie Przebiegłym Wężem.
Wiedziałem, iż Przebiegły Wąż nie będzie się temu sprzeciwiał. Już dawno spostrzegłem, że młody, ambitny Indjanin był zazdrosny o władzę Vete-ya i marzył o jej zagarnięciu. Nie dziw przeto, gdyby pragnął osłabienia i zubożenia starca, tudzież jego zwolenników. Istotnie, kiedy go zapytałem o zdanie, odparł:
— Możecie z nimi zrobić wszystko, co się wam podoba. Tylko nie zabijajcie ich i nie bierzcie do niewoli. Musiałbym się temu przeciwstawić, ponieważ są moimi braćmi.
— Wiesz, co nabroił Vete-ya, i przyznasz chyba, że zasłużył na karę.
— To mnie nie obchodzi. Zabierzcie wszystko i pozwólcie im uciec.
Zakomunikowałem treść rozmowy Silnemu Bawołowi, który poprosił mnie, abym osobiście poszedł do Vete-ya po układ o kapitulację. Zgodziłem się, ponieważ ciekaw byłem, jak przyjmie los z mej ręki ten starzec, który niedawno jeszcze przeznaczył mnie na pal męczeński.
Znalazłem się śród gromady uzbrojonych Yuma,

138