czej wtłoczyliśmy się raptem. Trzej Indjanie wartownicy, leniwie rozwaleni, porwali się z miejsca, lecz natychmiast wsiedliśmy im na piersi i spętali ich własnemi pasami. Z ustami zakneblowanemi, zostali wyniesieni i ułożeni na takiej odległości, że z domu nie można było ich dostrzec. Dziesięciu emigrantów pozostało przy nich. Zarządziłem to ze względu na Meltona, który nie powinien się był odrazu zorjentować w sytuacji.
Mogłem go schwytać o własnej mocy. Dla pewności jednak zabrałem ze sobą młodego Mimbrenja, na którym mogłem bardziej polegać, niż na dziesięciu białych, nie byli bowiem obeznani z życiem awanturniczem.
W domku znaleźliśmy kilka małych latarek. Zapaliłem jedną i zawiesiłem na guziku od kamizelki, aby łatwo dała się zasłonić płaszczem. Sądziłem, że znajdę tu kołowrotek od windy. Nie widziałem go; znajdował się więc niżej — dlaczego? — nie obchodziło mię to w danej chwili. Sterczał wierzchołek drabiny. Zszedłem po niej, za mną zaś Mimbrenjo.
Otwór był tutaj o wiele szerszy, niż na dole. Wkrótce znalazłem się w czworokątnej bocznicy szybu. Opodal stał kołowrót nad prowadzącą do głębi dziurą. Na trzech ścianach wisiały wszystkie niezbędne narzędzia, w czwartej był wybity obszerny otwór — początek poszukiwanego korytarza. Nasłuchiwałem: w głębi panowała cisza; weszliśmy, posuwając się głuchemi krokami.
Zasłoniłem latarkę, tylko czasem rzucając smugę światła na drogę. Korytarz był długi, zdawało się, że nie ma końca. Wreszcie ujrzeliśmy z prawej i lewej
Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.
42