Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

strony drzwi. Były zasłonięte matami. Zdawało się, że wszystko śpi. Jednakże, kiedy zbliżyłem się jeszcze o kilka kroków, usłyszałem rozmowę. Głos dobiegał z poza lewych drzwi, a więc z pokoju Meltona. Podeszłem bliżej, uchyliłem nieco rąbka maty. Paliła się tu świeca, pozwalając dokładnie obejrzeć wnetrze. Pokój był duży. W kącie na lewo znajdowało się posłanie z kołder. Pośrodku stał zgruba ciosany stół, na nim leżały dwa rewolwery i nóż; dokoła zaś — z gałęzi plecione krzesła, a raczej stołki. Na ścianie z prawej strony wisiały dwie strzelby, obok nich — obszerna torba skórzana, z pewnością zawierająca patrony. Melton siedział przy stole i rozmawiał z Indjanką, która była wzorem ludzkiej szpetności. Stała między stołem a drzwiami. W chwili, gdym rzucił na pokój pierwsze spojrzenie, przemawiał Melton w żargonie indjańsko-hiszpańskim.
— Chyba współczucie nakazuje wam wypytywać się o jej los.
— Współczucie? — odpowiedziała skrzypiącym głosem. — Cieszymy się z głębi serca! Nie znosimy jej, niemniej niż ona nas.
Niewątpliwie mowa była o Judycie.
— Wobec tego ucieszysz się bardziej wiadomością, że ona już nigdy nie wróci. Same jesteście sobie paniami. Służcie mi tylko wiernie. a sowicie was wynagrodzę.
— Jesteśmy ci wierne, sennor, ponieważ przyrzekłeś nam wiele pięknych rzeczy, a nie wątpimy. że dotrzymasz obietnicy. Obyś mógł tylko pokonać wrogów, których się spodziewasz.
— O, nie lękam się wcale. Szaleńcy, sami oddają się

43