Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

Podczas gdyśmy powoli szli, noc poczęła szarzeć. Kiedy rozjaśniło się na niebie, nie widziałem już Almaden. Nie widziałem również swoich towarzyszy. Umyślnie chodziłem powoli, chciałem bowiem jak najbardziej oszołomić Meltona widokiem wychodźców. W półgodzinnem oddaleniu od miejsca, gdzie mieliśmy skręcić na zachód, obrałem ten kierunek i przyśpieszyłem kroku, aby wyprzedzić znacznie swoich towarzyszy. Wkrótce zobaczyłem za sobą długą ciemną linię z dwoma wyraźniejszymi punktami. Linję stanowili piechurzy, punktami zaś były wierzchowce z jeźdźcami. Melton patrząc wciąż przed siebie, nie spostrzegł ich. Milczał przez całą drogę; teraz atoli, zmęczony szybkiem chodzeniem, rzekł:
— Dokąd mnie pan ciągnie z taką szybkością, sir? Przypuszczam, że do hacjendy del Arroyo?
— Z całą pewnością, szanowny master, — odpowiedziałem.
— Pieszo?! Kiedyż według pana przybędziemy, tem bardziej, że wybrałeś złą drogę?
— Tą samą drogą przybyłem. Sądzę więc, że jest dobra.
— Ależ gdzie tam! To droga okrężna. Prosta i krótsza prowadzi na północ, Taki doświadczony biegacz jak pan powinien o tem wiedzieć.
— Pańska droga jest dla mnie fałszywa. Na północy uwijają się Yuma z Wellerem, których wysłałeś na zwiady. Widzisz więc, że ptak nie głupi, aby miał pójść w zastawione sidła.
— Weller nie spocznie, dopóki nie uwolni swego syna i dopóki nie napadnie na was z Yuma.

51