Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

woddali. Wkrótce widziałem ich twarze. Mimbrenjo szedł na przodzie. Zbliżył, się już na tyle, że usłyszałem ich kroki. Melton nasłuchiwał, podniósł tułów i odwrócił głowę. Po chwili zerwał się na nogi, spoglądając na nich, jak na zjawy, i zawołał:
— Do piorunów, co ja widzę! Kto się tu zbliża?
— Pańscy Yuma, aby cię uwolnić, — odpowiedziałem. — Spodziewam się, że ucieszy pana tak rychłe spełnienie nadziei!
— Zatracony łotrze! Jesteś naprawdę w sojuszu z djabłem!
Mówiąc to, kopnął mnie i zaczął umykać z taką szybkością, na jaką pozwoliły mu skrępowane ręce. Ta próba ucieczki była naprawdę śmieszna. Stałem spokojnie, nie ścigając go zgoła. Wyręczyli mnie w tem wychodźcy, którzy z oddalenia czterdziestu, pięćdziesięciu kroków poznali Meltona i rzucili się za nim z głośnemi okrzykami. Tylko Mimbrenjo stał na miejscu i zawołał do mnie ze śmiechem:
— Ptak o związanych skrzydłach niedaleko uleci.
Na czele ścigających biegła Judyta i Przebiegły Wąż, który zbliżał się coraz bardziej do ściganego. Wreszcie wyprzedził go o kilka kroków i zawrócił z taką siłą, że Melton runął i dwukrotnie fiknął koziołka. Nie mógł się już podnieść, ponieważ wódz leżał na nim i, pomimo skrępowanych rąk, ściskał mu gardło. Walczyli ze sobą i przewracali się kilkakrotnie, dopóki nie nadbiegła Judyta na pomoc czerwonoskóremu. Była w podnieceniu, bynajmniej nie kobiecem; krzyczała i waliła Meltona pięściami. Nadbiegli inni i odsunęli ją. Utworzył się kłębek krzyczących ludzi z Meltonem pośrodku. Podbie-

55