dziłem go, zatrzymałem się i, przykładając broń do skroni, zawołałem:
— Złaź z konia, master Weller, jeżeli nie chcesz, aby cię strąciła moja kula.
Roześmiał się złowrogo, puścił konia wbok, celując we mnie ze strzelby. Przy tak gwałtownych poruszeniach niepodobna było trafić. Strzał padł, ale bez skutku.
Kiedy się odwrócił, miał przed sobą Mimbrenja, który osadził konia na miejscu i trzymał broń wpogotowiu. Wzięty między dwa ognie, Weller miał tylko jedno wyjście, mianowicie drogę prowadzącą do naszego obozowiska. Moi ziomkowie nie mieli odpowiedniego oręża, aby go zatrzymać; Mimbrenjo był jeszcze daleko; ja sam przeto musiałem go ująć. Mogłem łatwo zastrzelić pod nim konia, nie chciałem jednak uśmiercać niewinnego zwierzęcia z winy tego łotra. Nie posłałem za nim kulki, chciałem go mieć żywcem.
Teraz w dubeltówce Wellera tkwił tylko jeden nabój. Pędziłem za nim, lecz nie wprost, gdyż chciałem, aby wystrzelił, zanim się zbliżę na odległość, z którejbym go mógł ująć. Dlatego zawołałem po raz drugi:
— Zatrzymaj się, master, bo strzelam.
Jak przewidywałem, odwrócił się szybko i wypalił. Zsunąłem się sposobem indjańskim po boku konia, poczem, kiedy kula przeleciała nade mną, wyprostowałem się i puściłem za Wellerem w cwał. Wówczas odrzucił flintę i wyciągnął z za pasa rewolwery. O tem nie pomyślałem. Głupstwem byłoby pokusić się o schwytanie go, mimo rewolwerów. Krzyknąłem więc:
— Precz z rewolwerem, bo strzelę naprawdę!
Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
70