nej głowie siedziało coś, nie chusta, nie czapka, a także nie kapelusz, coś, czego nazwać niepodobna. Na plecach wisiała stara, długa rifle[1], która zdala wyglądała jak miech na kiju.
Trzeci a ostatni był niemal równie długi i szczupły jak drugi. Głowę okrywała wielka ciemna chusta związana nakształt turbanu. Odziany był w czerwoną kurtkę huzarską, która niepojętem zrządzeniem losu zabłąkała się aż na Daleki Zachód, i w długie spodnie płócienne, a na nich buty z potężnemi ostrogami. Za pasem sterczały dwa rewolwery i nóż z najlepszej stali Kingfield; strzelba była jedną z owych Kentucky, które w rękach dobrego strzelca nigdy nie pudłują. Jako osobliwość twarzy należałoby wymienić bardzo szerokie usta; oba kąciki zdawały się odczuwać pociąg do uszu i zbliżały się do nich bez nieufności. Naogół cechowała tę twarz najuczciwsza dobroduszność. Był to na pewno człowiek, w którym nie doszukałbyś się fałszu.
Ci obaj dosiadali koni, które przebyły wiele trudów, a mogły znieść jeszcze więcej.
Skoro trójka dziwacznych gości usiadła, mały a gruby odezwał się do gospodarza, który do nich podszedł.
— Czego tu można się napić?
— Brandy, sir, — odpowiedział gospodarz.
— Daj, jegomości, trzy szklanki, o ile nie masz nic innego.
- ↑ Strzelba.