— Czy chcesz przez to powiedzieć, — podjął drugi — że poniekąd jestem idjotą?
— Poniekąd? Dlaczego poniekąd? Nie, całkowicie, całkowicie, Willu Parkerze! Już od piętnastu lat wbijam ci w głowę, żeś greenhornem[1], greenhornem, jakiego w życiu nie widziałem. Czy uwierzysz mi wreszcie?
— Nie — odpowiedział Will, nie tracąc spokoju. — Po piętnastu latach nie można już być greenhornem.
— Naogół, tak. Ale kto w ciągu tych piętnastu lat niczego się nie nauczył, ten zawsze jest greenhornem i zawsze będzie, jeśli się nie mylę. Hihihihi! I to właśnie, że oponujesz, świadczy o twej przynależności do rodu najbardziej zakamieniałych greenhornów. Co mniemasz o tych dwunastu gentlemanach, którzy nas ciekawie oglądają?
— Nic dobrego. Czy widzisz, jak się śmieją? To z ciebie, stary Samie.
— Ze mnie? Jakto?
— Ponieważ niema człowieka, który, patrząc na ciebie, mógłby się wstrzymać od śmiechu.
— Cieszy mnie to, Willu Parkerze, cieszy mnie niezmiernie. To jeszcze jedna moja nad tobą przewaga. Kto rzuci na ciebie okiem, musi płakać gorzko, gorzko szlochać. Jesteś smutnym, ponurym dziadem, ależ ponurym! Hihihihi!
- ↑ Nowicjusz.