wały się tędy nader powoli. Jeden z tych wyimaginowanych gigantów napełnił swój kosz wielkiemi, ludzkiej, nawet nadludzkiej wysokości głazami, rozrzucił je obok siebie i nagromadził na sobie. Schroniwszy się tutaj, można było z ukrycia ogarnąć wzrokiem rozległy widnokrąg.
Sam wskazał na te skały i zawołał do obu swych przyjaciół:
— Oto miejsce, gdzie zatrzymają się finderzy. A może chcesz się założyć, Willu Parkerze?
— Ani mi się śni, stary coonie, — odpowiedział Will. — Jakkolwiek, twojem zdaniem, mam drobną mózgownicę, to jednak poznała w tych głazach przyszłe schronienie bandytów. Lecz spójrz — tam, na lewo, sterczą podobnie wysokie złomy. Być może, łotry schronią się tam, a nie tutaj.
— Nie, gdyż tu kiełkuje kilkaset ździebeł trawy, którą uraczą swoje rumaki. Ale i tamto miejsce znajdzie amatora.
— Kogo?
— Nie możesz się domyślić?
— Owszem, stary Samie.
— Kogóż więc?
— Ciebie samego. Schowasz się tam, aby podglądać zbirów.
Sam podniósł ręce do głowy i zawołał z dobrze odegranem zdumieniem:
Strona:Karol May - Król naftowy II.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
11