go śpiew jest nieodzowny, to niech sobie śpiewa.
— Lecz jakie słowa? Publiczność nie zna go jeszcze; jego śpiew powinien przedstawić go widowni.
— Pięknie! Mam już. Pełza więc po ziemi i śpiewa:
Jam Winnetou, wódz czerwony.
Na dzikiej prerji urodzony.
Mam wyczulony słuch
I wzrok mój starczy na dwóch.
W trawie na brzuchu pełzam sobie.
Zapach ogniska węchem łowię.
Wypowiedziawszy ten wiersz, obrzucił kantora triumfującem spojrzeniem, jakgdyby oczekując najwyższego uznania. Ponieważ emeritus milczał, Frank odezwał się pierwszy:
— No, co pan o tem powie? Jest pan zachwycony, czy nie?
— Nie — wyrzekł zapytany.
— Nie? Wszak spodziewam się, że umiał pan wysoko ocenić to, coś przed chwilą usłyszał. Niech pan wyrazi swoje zdanie!
— Rozgniewałbym pana.
— Nie! Niema takiego stworzenia śród nas, któreby mogło mnie rozgniewać. Duchowo góruję ponad wszystkiem.
— No, niechże się więc pan dowie, iż te dziadowskie rymy, opiewające, że Winnetou uro-