dych twarzach wrogów. Biali więc, aby się wyrazić obrazowo, wpadają między ostrza nożyc, które każdej chwili mają się zawrzeć.
Cel podróży króla naftowego, Gloomy-water, leżał nad Chelly. Grinley zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Sądził jednak, że osobiście nic mu nie grozi, albowiem znał oba plemiona i nigdy nie miał z niemi zatargów. Nie mógł zaś zwlekać z wykonaniem planu. Jeśli chciał osiągnąć cel, musiał się śpieszyć, aby nie dać czasu do namysłu, zwłoka bowiem mogła nadać sprawie niespodziewany obrót.
Co się tyczy Rollinsa i buchaltera, to słyszeli, że powstał rozdźwięk między Nijorami a Nawajami, ale, nie mając doświadczenia, nie wiedzieli, czem to dla nich pachnie. Król naftowy, oczywiście, nie kwapił się z wyjaśnieniem.
W odległości dnia jazdy od Chelly, mknąc po otwartej, trawą zarośniętej prerji, miejscami przerywanej zagajnikami, zauważyli nagle nawprost siebie jeźdźca, którego nie mogli przedtem dojrzeć, ponieważ dzieliła ich jedna ze wspomnianych grup zarośli. Był to biały. Dźwigał na plecach torbę skórzaną, dosiadał silnego indjańskiego pony, który, jak widać było, przebył niemało trudów. Obie strony znienacka zatrzymały się nawprost siebie.
— Halloo! — zawołał nieznajomy. — Gdyby to byli czerwonoskórzy!
— Byłoby już po skalpie pana, — odparł
Strona:Karol May - Król naftowy IV.djvu/9
Ta strona została skorygowana.
7