— Na pewno do nich pojechali. Może już nawet dzisiaj natknęli się na nich.. W takim razie Nawaje zmiejsca wyruszą na nasze spotkanie. Ale właśnie na to czekam.
— Uff! uff! Mój brat Mokaszi zna przecież stare prawo wojny, że zwycięża ten, kto pierwszy przybywa.
— Nie we wszystkich wypadkach stosuje się to prawo. Nawaje niechaj przybędą i napadną na nas, ale w miejscu dla nich zgubnem. Będziemy ich oczekiwali tutaj, nad Zimową Wodą!
— Nie tędy prowadził nasz pierwotny plan.
— Nie. Chciałem zaskoczyć Nawajów; teraz muszę wyrzec się tej myśli, ponieważ zawiadomili ich trzej biali zbiegowie. Trzeba więc było koniecznie zmienić plan. Zaczaimy się tutaj, nad Zimową Wodą. Skoro przybędą Nawaje, pozwolimy im zejść z wysokiego wybrzeża w głąb łożyska, a potem napadniemy na nich. Tam, na dole, nie potrafią się obronić, ponieważ zboku zamkną ich skały.
— Uff, uff! — zawołał stary z wypogodzoną twarzą. — Nowy plan Mokasziego jest dobry, i sądzę, że powinien się udać, jeśli go coś nie pokrzyżuje,
— Tylko jedno może go pokrzyżować, i te mu właśnie zamierzam jutro zapobiec.
— Teraz pojmuję. Masz na myśli białych?
Strona:Karol May - Król naftowy V.djvu/109
Ta strona została skorygowana.
107