— Stanowczo. Wróćmy! Musimy ich śledzić.
Przykucnęli ostrożnie. Obaj Nawajowie nadeszli, ukryli konie w zagajniku i sami zaszyli się w gąszcz. Obie partje były oddalone od siebie o dziesięć kroków. Indjanie, przeświadczeni, że są tu sami, rozmawiali beztrosko i tak głośno, że biali, dokładnie ich słyszeli.
— Czy biali nadejdą? — zapytał jeden.
— Nadejdą — rzekł drugi. — Chcą odzyskać papier i dlatego na pewno wrócą.
— W takim razie idą na spotkanie śmierci. Jeżeli pójdą za naszymi wojownikami, wpadną w ich ręce, jeśli zaś opamiętają się zawczasu i zechcą się wycofać, zastrzelimy ich zmiejsca.
— Słyszycie? — szepnął król naftowy. — To nam wystarczy.
— Tak, wiemy dosyć wiele, — potwierdził Buttler. — Jakże tam?
— Do djabła z nimi!
— Well, jestem gotów! Bierz strzelbę i celuj w lewego! Poller niech przygotuje broń na wszelki wypadek!
Przyłożył strzelbę do skroni i wycelował w prawego.
— Raz — dwa — trzy!
Huknęły strzały. Zaszemrały gałęzie; rozległo się krótkie rzężenie i stęki, poczem ucichło.
Strona:Karol May - Król naftowy V.djvu/120
Ta strona została skorygowana.
118