Dwa dni upłynęły. Na klinie między dopływem Chelly a Rio San Juan, zwanym także Rio del Nawajos, rozłożył się znaczny obóz indjański. Ściągnęło tu około sześciuset Nawajów, nie na wielkie łowy, lecz na wyprawę wojenną, jak świadczyły twarze, wymalowane farbami wojennemi.
Miejsce owo doskonale nadawało się na obóz. Tworzyło trójkąt, z obu stron ujęty w ramiona rzeki, broniony przez nią i dostępny dla ataku tylko ze strony lądowej. Trawy było aż nadto, podobnie drzew i krzewów, dostarczających materjału palnego.
Na rzemieniach, rozciągniętych między drzewami, wisiały długie, cienko krajane porcje mięsa, w które miało zaopatrzyć się wojsko. Czerwonoskórzy albo leżeli w trawie, albo kąpali się w rzece. Inni tresowali konie; inni znów ćwiczyli się w strzelaniu. Po środku obozu stał barak, sklecony z krzewów. Długi oszczep, tkwiący przed drzwiami w ziemi, zdobiły trzy orle pióra; była to