— Jestem tego samego zdania — odparł znajomy ironicznie.
— Dokąd prowadzi, wasza droga? — zapytał Sternau.
— Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?
— Jeżeli macie ochotę, proszę bardzo.
— Więc jedźmy.
Po tych słowach nieznajomy dosiadł konia i ruszył na czele małej kawalkady. Zwisał według zwyczaju indjańskiego przez szyję konia, ku ziemi, aby wypatrzeć każdy ślad; z zachowania jego Sternau wyniósł pewność, że jest to człowiek, na którego można liczyć.
Wieczorem, gdy trzeba było pomyśleć o legowisku, przewodnik okazał się tak doświadczony i zręczny, że Sternau pojął, iż ma przed sobą prerjowca nieprzeciętnej miary. Nieznajomy raczył się wiktem naszej trójki, wypalił również papierosa; gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na niebezpieczeństwo i niepewną drogę, nie rozpalono ogniska; krótką rozmowę wieczorną prowadzono pociemku.
— Czy znacie mieszkańców hacjendy? — zapytał Sternau przewodnika.
— Oczywiście — brzmiała odpowiedź.
— Kogóż tam zastaniemy?
— Przedewszystkiem sennora Arbelleza, hacjendera; sennoritę Emmę, jego córkę; następnie sennorę Hermoyes, wreszcie pewnego strzelca, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź, oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.
— Należycie zapewne do cibolerów?
— Nie, mój panie; jestem wolnym Miksteką.
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.
8