Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ah, tego nikt przecież nie widzi. Byłem głodny, więc upiekłem sobie pieczeń.
— Niech djabli porwą twoją pieczeń. Zalatuje na sto kroków.
— Tak, ale na sto kroków zbliży się tu jedynie ten, kto ma jakiś interes. Jesteśmy bezpieczni. Proszę zejść do mnie, sennor.
Rotmistrz zszedł, nie usiadł jednak obok bandyty.
— Nie mogę długo bawić poza hacjendą — rzekł. — Musimy sprawę krótko załatwić. Gdzie twoi ludzie?
— Tam, za górami, w lesie.
— Czy wiedzą, gdzie jesteś?
— Nie.
— Hm, dobrze. Chcę, aby w sprawę było wtajemniczonych jak najmniej ludzi. Czy nie możesz się ich pozbyć?
— Możliwe. Ale czy będę mógł sam wszystkiemu podołać?
— Przypuszczam. Dostaniesz sumę, jaką ofiarowałbym tamtym wszystkim razem. W każdym razie to, czego teraz żądam, będziesz mógł sam wykonać.
— O cóż chodzi?
— Widzę, iż masz przy sobie dubeltówkę Czy jesteś jej pewny?
— Nie chybiam nigdy.
— W takim razie dasz w mojej sprawie dwa dobre strzały.
— Domyślam się o co chodzi. Kogóż mają trafić?
— Sternau i tego Hiszpana.
— Dobrze, wpakuję każdemu kulkę, ale gdzie, kiedy?
— Czy znasz stare wapniaki, tam za górą?

102