groźnym wierzycielem był rotmistrz, do którego przegrał sporą sumę. Tę okoliczność chciał Verdoja wyzyskać. Szukał sprzymierzeńca, który byłby od niego zależny; nikt nie nadawał się do tego bardziej od porucznika Pardero. Zabrał więc go teraz ze sobą, aby wtajemniczyć w swoje plany i pozyskać dla swych celów.
Verdoja nie miał o tem pojęcia, że bandyci, których wynajął, zostali schwytani; nie mógł więc zrozumieć, w jaki sposób Sternau dowiedział się o jego zbrodniczym zamiarze. Postanowił zostawić pod kamieniem drugą kartkę, zamawiającą bandytę na spotkanie o północy. Przypuszczając, iż Sternau go śledzi, jechał do kamienia nie wprost, a drogą okrężną, jeszcze dalszą, aniżeli wczoraj.
— Dlaczego wyruszamy do Monclovy dopiero jutro? — zapytał po drodze Pardero. — Według rozkazu powinniśmy przecież jechać natychmiast.
— Mamy obydwaj przedtem jeszcze coś do załatwienia — odparł Verdoja.
— Obydwaj? A więc i ja? — zawołał Pardero ze zdumieniem.
— Tak; chyba, że chcecie, by ten Sternau, który wam zmiażdżył rękę, bezkarnie z nas szydził.
— Ah, gdybym go mógł dostać w ręce, — zgrzytnął porucznik.
— To się nie uda. Sprzymierzmy się w tej walce, poruczniku. — rzekł rotmistrz, wyciągając w stronę porucznika lewą rękę.
— Dobrze — zawołał Pardero, wyciągając również swą, lewicę.
— Ale jak?
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
124