Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

się szereg żołnierzy, vaquerów i cibolerów, tworząc audytorjum sądowe. Wprowadzono rotmistrza i porucznika Pardero.
Trudno opisać, w jakim nastroju obydwaj się znajdowali. Nie wyobrażali sobie, że sytuacja tego rodzaju, że upokorzenie takie może ich kiedykolwiek spotkać. Pienili się ze złości i, gdyby nie bezwład ręki, z pewnością rozdarliby na kawałki czterech prowadzących ich vaquerów.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Verdoja na widok zebranych. — Czego tu stoicie? — ryknął do żołnierzy. — Idźcie do djabła, psy!
— Niech się pan miarkuje, sennor Verdoja, — rzekł porucznik, przewodniczący sądu. — Stoi pan przed nami jako oskartony i los pana w znacznej mierze zależy od tego, jak się sennor zachowasz.
— Jako oskarżony? Któż mnie oskarża?
— O tem się pan zaraz dowie.
— Któż ma być moim sędzią?
— My, jak nas tu sennor widzi.
Verdoja roześmiał się szyderczo:
— Czy jestem pośród obłąkanych? Moi żołnierze chcą mnie sądzić? Łotry, szubrawcy, precz stąd, do obozu! Każę was rozstrzelać.
Podniósł lewą rękę i zamierzył się na wachmistrza, ale poskromili go vaquerzy.
— Stawiam wniosek, by związać oskarżonych, o ile natychmiast się nie uspokoją, — rzekł Sternau.
— Wniosek jest przyjęty — skinął porucznik.
— Sprobujcie tylko, — krzyknął rotmistrz — a całą hacjendę zrównam z ziemią!

134