dziedziniec, aby go obejść, rozejrzeć się dokoła. Nie przeczuwał nawet, co go spotka. —
Tuż przed zachodem słońca od strony Saltillo zbliżał się oddział jeźdźców, liczący dwunastu ludzi, z Verdoją i Parderem na czele. Z nastaniem ciemności oddział utknął w lesie, w którym leżał ów kamień, służący niedawno rotmistrzowi do poruzumiewania się z bandytami. Jeźdźcy zsiedli z koni, zaprowadzili je w zarośla i przywiązali do drzew. Dwóch ludzi zostało na warcie; reszta ruszyła ku hacjendzie piechotą.
Verdoja i Pardero rozmawiali półgłosem.
— Szczęśliwy to traf, że nasze mundury znalazły się w mieście; Enrico mógł się wkraść jako szpieg, będziemy więc poinformowani o wszystkiem, zanim przystąpimy do rzeczy.
— Żeby go tylko nie zdemaskowali.
— Nie boję się o to. To sprytna bestja, nie zdradzi się żadnym gestem, żadną miną. Przeczuwam, że wszystko pójdzie gładko.
Był czas nowiu, więc na dworze panowała ciemność. Ludzie rotmistrza obeszli hacjendę i około północy przekradli się tylnem wejściem.
— Na górze są pokoje dla przyjezdnych, — rzekł szeptem Pardero. — Za chwilę otrzymamy znak. Czy przeleziemy tymczasem przez płot?
— Tak. Przycupniemy potem w jakimś kącie.
Żołnierze musieli zostać po tamtej stronie płotu; skulili się pod nim i czekali. Verdoja zaś I Pardero przeskoczyli przez płot i ukryli się wpobliżu. Zaledwie przykucnęli, usłyszeli kroki na piasku dziedzińca. To Sternau się zbliżał.
Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.
148